Dla obecnych trzydziesto-trzydziestoparolatków The Cure to zespół szczególny. Dyskografia zespołu, prezentowana w Polskim Radiu przez nieodżałowanego Tomasza Beksińskiego, przeobraziła kultowy dotychczas status grupy w jeden z najmodniejszych zespołów końca lat osiemdziesiątych. Były to czasy subkultur młodzieżowych, stąd nagle z dnia na dzień obok skinów, punków czy metalowców na szarych ulicach polskich miast pojawili się natapirowani osobnicy przystrojeni w obowiązkową czerń (nazwani zostali kjurczakami lub kjurowcami, co dziś wydaje się zabawne). Podobnie fanatycznych “wyznawców” miał w owym czasie chyba tylko Depeche Mode. Wszystko to już historia. Na chwilę odkurzona by przybliżyć okoliczności w jakich zetknąłem się z tą szczególną muzyką. Pomimo spadku popularności, mimo nierównej formy artystycznej na coraz rzadziej wydawanych płytach ,grupa Roberta Smitha pozostaje do dziś jedną z moich ulubionych. Z dużą ciekawością przesłuchałem więc składankę wydaną przez pismo New Musical Express o nieco bałwochwalczym tytule “Pictures Of You: A Tribute To Godlike Geniuses The Cure”. Jest to oczywiście zbiór opracowań piosenek The Cure przez inne zespoły. Zanim jednak zabrzmi muzyka trafiamy na “Introduction”, swoisty instruktarz Smitha: “jak zrobić udany cover?”. Złośliwi nie bez racji przypomną sobie “Foxy Lady” i “Hello I Love You” utwory z którymi przyszło się mierzyć nobliwemu mistrzowi w przeszłości. Na ich tle opracowania “uczniów” lśnią niczym diamenty. Rzut okiem na listę wykonawców niezbicie dowodzi, iż Cure są już tam, gdzie Hendrix i The Doors – artyści niegdyś “coverowani” przez Smitha i spółkę – w panteonie klasyków rocka. Pokłon grupie oddają bowiem (obok kilku mniej znanych zespołów) uznane firmy takie jak: klasycy indie rocka Dinosaur jr., czy bohaterzy ostatniej dekady, The Big Pink, Editors, The Dandy Warhols, The Futureheads i British Sea Power. Przejdźmy za tym do muzyki zawartej na płycie. Jako pierwsi pojawiają się Mystery Jets & Esser ze swoją wersją “In Between Days”, jedyną piosenką która doczekała się dwóch różnych wykonań, drugim jest kończące całość podejście Get Cape. Wear Cape. Fly. Zespół nie idzie na łatwiznę, stara się nadać piosence nową jakość rezygnując z roli gitary akustycznej jako instrumentu wiodącego, uwypuklając elektronikę, taneczny rytm i “leniwy” wokal. Niestety gdy już udaje mu się na dobre przykuć uwagę słuchacza ich czas się kończy. Następni w kolejce są Lostprophets. Jest to moim zdaniem najsłabszy fragment płyty. Odegrane nuta w nutę “Boys Don’t Cry” – bez cienia inwencji i ryzyka – zupełnie mnie rozczarowuje. Tak mógłby zagrać debiutant, walczący o swoje a dysponujący zbyt skromnym materiałem na wypełnienie dwudziestominutowego setu przed gwiazdą wieczoru. Podeprzeć się hitem by wymusić uwagę znudzonej publiki. Od zespołu który istnieje już ładnych parę lat należy oczekiwać znacznie więcej. Nie przekonują mnie też The Get Up Kids (“Close To Me”), Art Brut (przegadane “Catch”) oraz wspomniani już Get Cape. Wear Cape. Fly. Lubiący covery The Futureheads w “The Lovecats” również rozczarowują. Jednak wszyscy oni w przeciwieństwie do Lostprophets znajdują swój pomysł zamiast bezmyślnie kopiować, dlatego udało im się zdobyć moją sympatię. Pierwszym w pełni udanym wykonaniem na na tym krążku jest “Friday I’m In Love” Marmajuke Duke. Oni też (niczym Mystery Jets & Esser) nie są zainteresowani lekkim gitarowym graniem charakteryzującym oryginał, perkusja wysunięta na pierwszy plan trochę elektronicznych wtrętów zaledwie kilka uderzeń sfuzzowanej gitary nadają piosence mocny rockowy charakter. Świetni są też The Dandy Warhols (“Primary”), British Sea Power (“A Forest”) i Alkaline Trio (bardzo dobry wokalista w “Cut Here”). Największym plusem tego nierównego artystycznie wydawnictwa jest to, że obok prób słabych, lepszych i dobrych są na niej “rzeczy” wybitne. Szczęśliwym trafem na płycie sąsiadują ze sobą. Po niemrawym początku następuje więc prawdziwa uczta duchowa. Dinosaur Jr. i ich “Just Like Heaven” są według mnie najlepsi. Jedna z najładniejszych melodii pop jakie kiedykolwiek napisał Robert Smith przemieniła się w rockową bestię. Zespół depcze tą malowniczą scenerię jaką pamiętamy z wideoklipu: skały u podnóża których przelewa się morze i ukochanej pojawiającej niczym senne marzenie. Gdyby pokusić się o sfilmowanie interpretacji Dinosaura, pasowałby tu raczej biało-czarny kadr przeszukujący nie najczystszy zaułek uliczny, gdzie kamera poprzez poprzewracane śmietniki i piętrzące się śmieci przedziera się ku oknom sutereny, tam bowiem przyszłoby nam wypatrywać dziewczyny. Pomimo zwierzęcej energii jaką kipi nowa wersja przeboju, udało się jednak zachować amerykanom romantyczną aurę oryginału… Należą im się za to wielkie brawa. Im jak i następnym dwóm wykonawcom. Niezauważeni przeze mnie przy pierwszym przesłuchaniu krążka The Big Pink w “Love Song” budują niesamowity klimat. Udaje im się uchwycić tą szczególną atmosferę, przywołującą w pamięci najlepszy okres w dziejach 4AD. Coś hipnotyzującego jest w tej wolno snującej się piosence. Trzecim zespołem jaki oceniam najwyżej jest Editors. Gdyby ich “Lullaby” wydać na singlu ta upiorna kołysanka mogłaby znów stać się przebojem. Na osobne omówienie zasługuje najdziwniejszy fragment płyty: Metronomy w “Fascination Street”. Rapowanka na dziwacznym podkładzie jest zapewne pastiszem. Mnie przekonuje, wydaje mi się jednak, że większość fanów The Cure może nie być zachwycona.
V.A. – Pictures Of You: A Tribute To Godlike Geniuses The Cure – New Musical Express 2009