Pierwszemu utworowi jeszcze udało się we mnie rozpalić iskierkę nadziei, drugi też nie był zły (jeśli ktoś zdzierży połączenie Placebo z Wilkami), ale gdy okazało się, że przyjdzie mi przebrnąć przez jeszcze osiem kolejnych kawałków opartych na tych samych patentach, moja opinia na temat tej płyty nie była już zbyt pozytywna. Torpedoes grają bowiem jakieś przedziwne połączenie od zawsze znienawidzonej przeze mnie Nirvany z co lżejszymi momentami w twórczości The Cure. Moment spokojny, moment pierdolnięcia, potem znów moment spokojny, kolejny moment pierdolnięcia i tak do znudzenia. Czasem zdarzy się pod koniec utworu dziki i niekontrolowany wybuch energii wprost z MTV2. Tym albumem mocno zachwycił się sam Mick Mercer, niestety jednak ja, jako niekontrolowany gbur, prostak i kawaler Orderu Dębowego Ucha nie potrafię docenić jego piękna ani głębi. Szkoda, bo początek wcale nie zapowiadał, że tak będzie.
Podejrzewam, że wielu osobom może się takie granie spodobać, co mnie wcale nie dziwi, ale nie jest to po prostu moja bajka i nie znajduję na nim prawie nic dla siebie.
Torpedoes – “The Gong Show” – Zip Records 2007