The Mary Onettes to doskonały przykład na to, że Szwedzi mają idealne warunki do tworzenia dobrej muzyki, ale nie za bardzo wiedzą, co z nimi zrobić. Jak zwykle w przypadku zespołów z tego kraju mamy do czynienia z doskonałą produkcją, wielkim rozmachem i… niedosytem.
Muzyka zawarta na pierwszej oficjalnej płycie The Mary Onettes to połączenie nastrojowych klimatów, nawiązań do zimnej fali i tego, co jeszcze niedawno królowało na listach przebojów – indie. Wniosek z tego prosty – brzmienie jest lekkie, miłe i przyjemne dla ucha. Atmosfera królująca na krążku wywołuje uczucie chłodu i nostalgii, chociaż nie brakuje bardziej zadziornych momentów – jak np. w utworach “Pleasure Songs” i “Slow”. Dźwiękom nie mam nic do zarzucenia – świetnie zaaranżowane i spójne kompozycje, ciekawe partie klawiszowe i gra gitar na dość wysokim poziomie (przyznam się, motywy akustyczne chwytają mnie za serce, a rzadko się rozpływam słuchając muzyki). Niestety, wokal już nie jest tak bezpretensjonalny. Na pozór nie jest źle, ale po kilku pierwszych utworach maniera wokalisty zaczyna drażnić. Nie mam nic przeciw wysuwaniu emocji na pierwszy plan, ale czasem jest to niepotrzebne. Momentami odnoszę wrażenie, jakby pan przy mikrofonie lada moment miał się rozpłakać. Nie da się też ukryć, że jego głos jest nieco podobny do tego, jaki słyszymy na płytach The Cure – nie chcę jednak niczego zarzucać, może to zwykły przypadek. Plusem jest fakt, że te bardziej luźne warstwy wokalne wypadają o wiele lepiej (“Lost”). Całość na pewno poruszy słuchacza, ale nie na długo – później będzie on wracał jedynie do dwóch, może trzech nagrań.
“The Mary Onettes” to płyta dobra, ale tylko dobra. Szkoda, bo zespół ma naprawdę spory potencjał i mam mu za złe, że nie wykorzystał go w stu procentach. Niby wszystko jest, jak należy – interesujące melodie, duże umiejętności muzyków, świetny klimat, ale jednak czegoś brakuje. Czekam na kolejne wydawnictwo – mimo wszystko wierzę, że Szwedzi jeszcze mnie zaskoczą.
The Mary Onettes – “The Mary Onettes” – Labrador 2007