Absolutna klasyka gatunku. Niesłychanie świeże i chwytliwe, mimo upływu lat, połączenie przyjemnie surowego, garażowego punka, prześmiewczego, tradycyjnie kiczowatego glamu i gotyckiego rocka z wykorzystaniem wszystkich możliwości, które dają melodie, mroczno-romantyczny klimat czy prostota kompozycji połączona z przestrzennym brzmieniem klawiszy. The Lords of The New Church byli skazani na „sukces”. Wiadomo, że od razu zostali okrzyknięci super grupą, co jest oczywiście kiedy spojrzymy na biografie muzyków. Zespół powstał w okolicach 1982 roku w składzie Stiv Bators (The Dead Boys), Brian James (The Damned), Dave Tregunna (Sham 69) i Nicky Turner (The Barracudas). Wszystkie te „macierzyste” zespoły ze zdecydowanie punkowym rodowodem wywodzą się jeszcze z lat 70-tych i ze zmiennym powodzeniem działają do dzisiaj. Zresztą chyba nie trzeba ich przedstawiać. Co ciekawe pierwszy z wymienionych – amerykański The Dead Boys – miał romans z mainstreamem a przynajmniej za namową managmentu zmienił image, co jest bardzo widoczne w The Lords of The New Church zarówno w ubiorze jak i w muzyce, szczególnie w późniejszym okresie działalności.
Nie wyprzedzajmy jednak faktów. Debiutancki self-titled album ukazał się w 1982 roku i muzycznie idealnie zespolił pomysły jego autorów, także te przemycone z wcześniejszych formacji. Od pierwszego do ostatniego utworu słychać tu wszystko, co najlepsze w muzycznym światku tamtych lat. Pobrzmiewają tu echa The Stooges, The Ramones, The New York Dolls, The Rolling Stones, Hanoi Rocks (często przywoływany przez krytyków) a nawet Roxy Music nie wspominając o wielu innych wykonawcach z lat 60’tych i 70’tych.
Otwierający płytę „New Church” faktycznie zapowiada powstanie nowego kościoła i obwołuje członków zespołu panami na włościach. Fantastyczna motoryka, rewelacyjne gitary, ciekawe klawisze i wspomagany przez chórki i efekty zawodzący głos Stiva Batorsa, w moim prywatnym rankingu najbrzydszego wokalisty wszech czasów. Dalej spokojniejsze ale stylistycznie konsekwentne „Russian Roulette”. Zresztą tą cechę można przypisać każdemu utworowi. Kolejne „Question Of Temperature” i „Eat Your Heart Out” odwołują się do tradycji amerykańskiego rocka. Piąte „Portobello” jest na tej płycie przełomowe. Zakręcone, post-punkowe tempo, urywana gitara, rock’n’rollowe pasaże po „refrenie” (choć trudno tu mówić o podziale zwrotka-refren), niepokojące klawisze (przypominające nagrania Lene Lovich), taki sam głos a także wyciszone zakończenie. Następnie słodkawe „Open Your Eyes” z ciekawym bluesowo-jazzowym przejściem i częstymi wstawkami saksofonu i oszczędne „Livin’ On Livin’”. „Li’l Boys Play With Dolls” i „Apocalypso” z powodzeniem można by było puścić na imprezie psychobilly w kategorii „prosto z garażu”. To się kocha, ceni i pielęgnuje często wracając do tej płyty. Ostatnie „Holy War” zamyka płytę przewrotną kompozycyjną klamrą. Założyliśmy nowy kościół i ruszamy na świętą wojnę – dają nam do zrozumienia muzycy. I robią tu w pięknym gotycko-falowym stylu.
Skończę tak samo jak zacząłem – ta płyta to absolutna klasyka, której wstyd nie znać. Polecam z czystym sumieniem i zachęcam do równie żywiołowego spożywania. Ich muzyka cieszy ucho i długo pozostaje w głowie za każdym razem wywołując te same bardzo przyjemne emocje. Przed The Lords Of The New Church świat stanął otworem. Udowodnili to także kolejnym materiałem. Ich kultowy status przypieczętowała niestety tragiczna śmierć wokalisty w Paryżu w 1990 roku. Ciekawe tylko dlaczego zostali w Polsce prawie zupełnie niezauważeni lub zapomniani? A może to tylko moje zdanie.
W 2003 Brian James i Dave Tregunna reaktywowali zespół.
chesnokov
The Lords Of The New Church – “The Lords Of The New Church” – IRS Records 1982