Jestem fanem The Damned od czasu, gdy usłyszałem ich nagrania w “Zgrzycie”, słynnej punkowej audycji Piotra Wierzbickiego. Dla szesnastolatka, który kojarzył słowo “gotyk” jedynie z napuszonym metalowym pianiem a’la Artrosis i innymi tysiącami srebrnych róż był to jednak na początku ciężki orzech do zgryzienia. Legenda punk rocka i gotyku? To nie mogło brzmieć dobrze.
Na szczęście dzięki wrodzonej otwartości na różne muzyczne brzmienia postanowiłem zagłębić się w twórczość Przeklętych i wtedy zakumałem, o co tak naprawdę chodzi. Gotyk nie widział mi się już jako nadęte przyśpiewki białych dam – w wykonaniu ekipy Dave’a Vaniana okazał się muzyką bezpretensjonalną i szczerą, zagraną z jajem.
“Grave disorder”, ostatnia jak do tej pory płyta zespołu, to takie The Damned w pigułce. Znalazło się na niej wszystko to, co od 1976 roku kształtowało muzyczne oblicze tej kapeli. Jest więc melodyjny punk rock taki, jaki był na samym początku. Jest ten cały gotyk, czyli w tym wypadku mrok z przymrużeniem oka, który ma za zadanie bawić, a nie skłaniać do samobójstw. Jest też pop, który zawsze się gdzieś na wszystkich płytach The Damned błąkał, a który objawia się tu głównie w warstwie melodycznej. No i jest wreszcie ten romantyczno-rozrywkowy klimat, który raz przeważa w jedną (“Absinthe”, “Beauty and the beast”, “‘Til the end of time”), raz w drugą (“Democracy?”, “Looking for action”) stronę, a czasem znajduje się gdzieś dokładnie w połowie (“Thrill kill”, “Obscene”).
“Grave disorder” to doskonały album, którego wartość docenić można zwłaszcza po obejrzeniu się na raczej kiepskie dla zespołu lata dziewięćdziesiąte. To też dowód dla tych, którzy nie wierzą, że można grać jednocześnie klimatycznie i na luzie.
The Damned – “Grave Disorder” – Nitro Records 2001