The Cure to zespół, który nie daje się wcisnąć do jednej tylko szufladki. W ciągu całej swej kariery kroczyli tyloma różnymi ścieżkami, że aż nonsensem byłoby myśleć o nich, jak o zwykłym zespole rockowym. Zgłębiali punk, cold wave, pop, psychodelię, rock i nadawali tym gatunkom nowy wymiar. Dlatego też przystępując do recenzowania ich najnowszego krążka, skrupulatnie prześledziłem utwór po utworze. Każdy z nich dałoby się wrzucić do któregoś z poprzednich albumów.
The Cure nie proponują nam na „4:13 Dream” żadnych nowych rozwiązań, a jedynie odświeżają swój styl. Przypominają nam poszczególne okresy, tak jakby sądzili, że zapomnieliśmy o ich wcześniejszym dorobku. Eklektyzm jakim się posługują nie wpływa korzystnie na odbiór „4:13 Dream” jako całości. Nie zadbano tu o odpowiednią atmosferę, która tak często czyniła z ich albumów dzieła wybitne. Wydaję się, że dobór utworów to kwestia przypadku (patrz: Underneath The Stars i The Only One) i nie bardzo wiadomo gdzie szukać klucza by zrozumieć zamysł grupy. Na szczęście brak koncepcji nadrabiają ciekawymi utworami. Początek albumu przynosi jeden z najmocniejszym punktów owego krążka. „Underneath The Stars” to jakby zagubiona piosenka z „Disintegration”, która daje nadzieję na to, że zespół znów wspiął się na wyżyny swych możliwości. Później niestety jest różnie. Raz lepiej – „The Reasons Why” (linia basu jak u New Order), „The Real Snow White”, „The Hungry Ghost”, „Switch” (dla mnie najlepszy utwór na tym albumie), czasem dość przeciętnie – „The Only One”, „This. Here And Now. With You” , a niekiedy tragicznie – „The Scream”, „It’s Over”. To najgorsze zakończenie płyty w całej historii zespołu. Nawet powrót do zespołu Porla Thompsona na niewiele się zdał. Jego gitara już nie czaruje jak za czasów „Wish”, a i brzmienie jakieś kanciaste.
Skoro wytknęliśmy już mankamenty tego krążka to skupmy się na zaletach. Na plus należy zaliczyć zdecydowanie ciekawszy materiał niż na „The Cure” oraz zmianę producenta muzycznego (choć fajerwerków nie ma). Cieszy też fakt, że Robert jest w świetnej formie, czemu daje choćby wyraz w „The Scream” i oby w takiej kondycji dotrwał do późnej emerytury.
Jaka więc jest ta płyta? Nie ma się co czarować, że jest to dzieło na miarę “Pornography” czy też wspomnianego “Disintegration”. To raczej coś pokroju „The Head On The Door”. Tam też bywało różnie, ale niemniej pewien poziom został zachowany, więc wstydu nie ma. Podobno kolejna płyta ma być mroczniejsza i zaczynać się w miejscu, w którym kończy się „4:13 Dream”. Nie wiem co wy na to, ale ja już jestem przerażony.
Jakub „Negative” Karczyński
The Cure – “4:13 Dream” – Suretone Records / Geffen Records 2008