Gdy debiutowali w 1981 roku płytą “Of Skins And Heart”, nie było mnie jeszcze na świecie. Pomimo nieprzerwanej działalności i wydaniu około dwudziestu albumów studyjnych, nie odnieśli sukcesu na jaki zasługiwali. Swoje pięć minut mieli w 1988 roku, kiedy to wydali swój najlepszy album zatytułowany “Starfish”. Jest to ich jedyny krążek, który w USA obsypano złotem. Australijska grupa The Church wciąż jednak nie składa broni, pomimo, że jej kolejne płyty przechodzą bez większego echa. Ostatnim odnotowanym albumem na listach przebojów był krążek “Sometime Anywhere” z 1994 roku. Niestety zauważono go tylko w rodzimej Australii, bowiem reszta świata zapomniała o zespole już kilka lat wcześniej.
Wróćmy jednak do roku 1981, kiedy to na sklepowe półki trafił album “Of Skins And Heart” z rysunkiem przedstawiającym przekrój ludzkiego serca. Patrząc na ową grafikę, trudno przewidzieć jaką muzykę skrywa obwoluta. Właściwie równie dobrze prezentowałaby się w niej muzyka religijna jak i alternatywny rock. To co jednak zaprezentowało The Church bliższe było temu co robili na Wyspach Brytyjskich Echo & The Bunnymen i ich późniejsi pobratymcy adaptujący na swój użytek post-punk oraz nową falę. Swoista zadziorność muzyczna świetnie korespondowała z ciekawymi melodiami, no i głosem wokalisty, który doskonale wpisywał się w ten klimat. Już początek płyty w postaci nagrania For A Moment We’re Strangers daje sygnał do ataku i określa charakter albumu. Ma być melodyjnie, ale bez wyrzekania się post-punk’owej surowości. I tak też panowie grają. Ledwie złapiemy oddech w Chrome Injury, a tu już jesteśmy atakowani niezwykle przebojowym nagraniem Unguarded Moment, które słusznie wytypowano na drugiego singla (pierwszym był She Never Said). Jakby tego było mało, za chwilę wchodzi Memories In Future Tense, którego zadziorna, surowa motoryka tnie uszy niczym nieostrożny fryzjer. Nawet jeśli pojawiają się mniej ciekawe fragmenty, to zespół wie co zrobić, aby wyjść z tej potyczki zwycięsko. Przykładem może być nagranie Bel-Air, które od przeciętności ratuje fajna solówka gitarowa i rozśpiewana końcówka. Także w dłuższych formach muzycznych The Church potrafi interesująco zagospodarować czas. Prawie ośmiominutowy Is This Where You Live, zaczyna się dość niemrawo, by w pewnym momencie nabrać rozpędu i zupełnie odmienić charakter tego nagrania. W She Never Said z kolei zbliżają się do tego co grało The Cure na swym debiucie. Nawet wokal czasami przywołuje dalekie echa głosu Roberta Smith’a. Nie wiem na ile i czy w ogóle The Church inspirowali się zespołem Smith’a, ale w każdy bądź razie, pewne odniesienia i tropy są tu zawarte. Także w nagraniu Fighter Pilot można je odnaleźć za sprawą gitary, która brzmi czasami tak, jakby zwiastowała nadejście albumu “Pornography” (1982). I gdy już wydaje się nam, że wieńczące nagranie Don’t Open The Door To Strangers pozostanie również w tym klimacie, zespół daje nam pstryczka w nos i niczym grupa Monty Python’a, proponuje nam coś z zupełnie innej beczki. Wyciszona ballada, nieco odbiega od charakteru reszty płyty, ale doskonale sprawdza się jako finał. Stanowi głębszy oddech, po emocjach jakich dostarczyła nam grupa we wcześniejszych nagraniach. Jest czas by zebrać myśli i ocenić to, co dane nam było wysłuchać. Don’t Open The Door To Strangers pozostawia po sobie bardzo przyjemne wrażenie, niczym cukierek, którego smak czujemy jeszcze chwilę po jego zjedzeniu.
The Church swym debiutem dowiedli, że śmiało mogli konkurować z najlepszymi brytyjskimi zespołami z tamtych czasów. Nie brakowało im ani talentu, ani zmysłu kompozytorskiego, ale jedno czego im zabrakło to szczęśliwszego położenia geograficznego. Gdyby tworzyli na Wyspach Brytyjskich kto wie czy dziś byśmy nie wymieniali ich jednym tchem razem z Joy Division, The Cure czy Echo & The Bunnymen. Los jednak nie zawsze bywa sprawiedliwy, ale wiemy o tym przecież nie od dziś.
Jakub Karczyński
The Church – “Of Skins And Heart” – EMI 1981