The Birthday Party określane jest mianem jednego z najmroczniejszych i najbardziej wyzywających zespołów lat osiemdziesiątych. Muzyka kapeli jest na tyle kontrowersyjna, że do dziś toczą się spory na temat nurtu, do którego można ją przyczepić. Wariantów jest wiele, jednak żadna etykieta w pełni nie oddaje brzmienia formacji. Leniwi powiadają, że jest to post punk, inni, że deathrock, a jeszcze inni, że rock gotycki. Wszystko to wydaje się dość śmieszne, biorąc pod uwagę, że gatunki te w pewien sposób wzajemnie się przenikają. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że skład zespołu bardzo często ulegał zmianie, a w raz z każdym nowym muzykiem pojawiały się świeże pomysły na granie. Niewątpliwie jednak nazwisko Cave mówi samo za siebie.
“Prayers on Fire” to pierwszy longplay w dorobku grupy, wydany w 1981 roku. Po pierwszym przesłuchaniu nasuwa się tylko jedna myśl – “Nie będzie łatwo”. I nie jest. Muzyka zawarta na płycie nie należy do tej spod znaku “prosta, lekka i przyjemna”. Dla niewprawionych uszu jest trudna, co moim zdaniem jest główną zaletą albumu – nie można podejść do niego ot, tak sobie. Jest on skierowany do wymagających i wrażliwych na dźwięki słuchaczy. “Prayers on Fire” to wydawnictwo nieszablonowe, mocno uderzające w głowę i do głowy, złożone z kilku istotnych motywów – tłustej linii basu, zgiełkliwych gitar i najczęściej (co nie znaczy, że zawsze) mocnego, wrzaskliwego, agresywnego wokalu, nie pozbawionego pewnego rodzaju dramaturgii. Nagrania sprawiają wrażenie nieokrzesanych – są hałaśliwe i ostre. Tak samo nieokrzesana jest warstwa liryczna. Idealnie wpasowuje się do tego rytmiczne bębnienie, tworzące ciekawy kontrast. Niektóre fragmenty potrafią bardzo zaskoczyć – np. nagranie “Nick the Stripper”, które mnie samej kojarzy się z kabaretowym brzmieniem. Jest to oczywiście luźne skojarzenie. Najczęściej wracam jednak do utworów “Ho-Ho”, posiadającego chwytliwą linię melodyczną i “Kathys Kisses”, w którym słuchać ujmujące klawisze. Jeżeli podczas obcowania z krążkiem ktoś usłyszy również inspiracje bluesem, czy muzyką westernową, nie będą to błędne spostrzeżenia.
“Prayers on Fire” to niebezpieczna płyta, do której trzeba podejść bardzo ostrożnie – niewtajemniczonych w taką muzykę może przestraszyć. Jest pełna napięcia i pewnego rodzaju grozy, choć trudno to wychwycić za pierwszym razem. Album ten odradzam osobom niecierpliwym, ponieważ należy poświęcić mu naprawdę dużo czasu, aby odkryć wszystkie jego zalety. Dreszcze nie pojawią się na plecach po kilku odtworzeniach. Majstersztyk.
The Birthday Party – “Prayers On Fire” – 4AD 1981