Przyznam się, że w posiadanie tej płyty wszedłem zupełnym przypadkiem, szukając zupełnie czegoś innego. Sprzedający sklasyfikował ją jako coldwave, i to najbardziej przykuło moją uwagę, gdyż nazwa nic mi nie mówiła, a enigmatyczna okładka też nie dawała żadnej podpowiedzi co do zawartości albumu. Już po krótkich próbkach utworów wiedziałem, że muzyka ta nie ma aż tak wiele wspólnego z coldwavem, przynajmniej nie z takim do którego byłem przyzwyczajony; mimo to i tak zdecydowałem się ją zakupić; po otwarciu pudełka okazało się, że poza spisem utworów na samej płycie i logiem na okładce brak jakichkolwiek innych informacji. Może i niezbyt praktycznie, ale ten minimalizm w sumie przypadł mi do gustu…
Plecid to kalifornijski projekt za którym kryje się niejaki David Woodard, swojego czasu znajomy William S. Burroughsa, obecnie doktor nauk społecznych, zajmujący się różnymi, często dziwacznymi, przedsięwzięciami. Lata największej aktywności tego pana pod szyldem Plecid przypadały głównie na końcówkę lat osiemdziesiątych; pozostałością po nich były trzy wydane własnym sumptem kasety, i obecność na paru składankach – dopiero w 1996 roku część z tego materiału została wydana na CD przez mało znany niezależny label Ajna Offensive. Przechodząc do rzeczy zasadniczej, czyli samej treści wydawnictwa – to co proponuje Plecid, to ciężko definiowalna mieszanka darkwave, psychodelii, mrocznego dreampopu, ambientu, nowej fali i bóg wie czego jeszcze. Instrumentarium to przede wszystkim wyeksponowany bas i klawisze tworzące rozwlekłe, ciągnące się powoli plamy dźwiękowe; czasami towarzyszy im nieco schowana, łkająca w tle gitara, do tego ascetyczne, pół-śpiewane – pół-mówione wokale. W tej kwestii Woodard jakimś specjalnym kunsztem się nie wykazuje, momentami słychać nawet lekkie potknięcia, ale nie męczy to specjalnie w czasie słuchania, i dość dobrze komponuje się z obraną stylistyką. Tempo całości wyznacza automat, o którym można powiedzieć tyle że jest, i operuje w dość wolnych, nieskomplikowanych rytmach. Jeśli dodam, że całość zanurzona jest w różnego rodzaju pogłosach, echach, dziwnych odgłosach i przekształceniach dźwięku, myślę, że można już mniej więcej wyobrazić sobie z czym mamy do czynienia. Słychać wyraźnie, że postawiono nie na wymyślną sprawność warsztatową czy też nachalną przyswajalność i chwytliwość, ale na stworzenie odpowiedniego nastroju i owładnięcie nim słuchacza; kompozycje różnią się mocno od siebie klimatem, od nieco nostalgicznych, depresyjnych poprzez zimne i mroczne, aż po duszne, czy wręcz niepokojące; Wspomniane na początku odniesienia do grania coldwave’owego, to raczej w sferze nastroju, ogólnego zabarwienia i programowej jednostajności. Moje numery jeden to rozpoczynający płytę, melancholijny “Leaves”, tajemniczy “Leave”, i najbardziej zbliżony do konwencjonalnego grania “Laughing”.
Suma sumarum, album trwa czterdzieści osiem minut; najkrótsze kompozycje mają prawie sześć, najdłuższa – niespełna jedenaście. Przy raptem siedmiu,w sumie dość monotonnych kawałkach wydawać by się mogło, że to dość ciężkostrawne granie, a o dziwo słuchało mi się tej płyty nadzwyczaj dobrze, zarówno za pierwszym, jak i po kilkunastu podejściach. Nie mam złudzeń, że Plecid spodoba się każdemu, nie jest to w też sumie pozycja jakoś specjalnie wybitna, ale myślę że paru swoich amatorów wśród fanów mrocznych dźwięków powinna znaleźć.
Plecid – “Plecid” – The Ajna Offensive 1996