Jest taki sławny obraz Eugène Delacroix zatytułowany “Wolność wiodąca lud na barykady”. Obraz ten wykorzystała swego czasu grupa Coldplay, aby zilustrować okładkę swego czwartego albumu choć rewolucyjny charakter tego dzieła bardziej pasuje mi jednak do twórczości New Model Army. Oni to bowiem mają charyzmę i energię by pociągnąć lud na owe barykady. Coldplay co najwyżej może pociągnąć nas ku rozpaczy powodowanej coraz większą komercjalizacją swej muzyki i utratą wiarygodności. Stąd też może i zapełniają oni dziś stadiony, ale muzyka jaką oferują wyzbyta jest szczerości i autentyczności. To solidnie skrojony produkt, mający przynieść jak największe zyski. Z pewnością nie da się tego samego powiedzieć o grupie New Model Army. Oni nigdy nie zasmakowali stadionowej popularności, ale za to trudno odmówić im wiarygodności. Niemal każda ich płyta ma w sobie moc poruszania tak ludzkich serc jak i umysłów. Nie bez przyczyny mówi się, że muzyka New Model Army, potrafi porwać ludzi na barykady, ale czy wciąż ma w sobie tę moc?
Pozwólcie, że z udzieleniem odpowiedzi na to pytanie nieco się jeszcze wstrzymam. Zanim odkryjemy wszystkie karty, spójrzmy nieco wstecz. Pisałem swego czasu, że w przypadku New Model Army, album “Strange Brotherhood” (1999) zakończył dla mnie pewien etap w ich karierze. Mógłbym napisać, że to ostatni klasyczny album tej formacji, który porządnie mną wstrząsnął, ale wiem, że tą perspektywę trudno uznać za obiektywną. Jednak z mojego punktu widzenia tak to właśnie się przedstawia. Mam wrażenie jakby zagubili w kolejnych latach pewien ważny element, dzięki, któremu wznosili się na wyżyny swego geniuszu. Owszem wciąż nagrywali bardzo dobre albumy, ale coraz mniej na nich było tej dawnej nośności i rzeczy, które można by opieczętować stęplem z napisem “hymn”. Brakowało mi też tak genialnych ballad jak choćby Lullaby, która pomimo upływu dwudziestu lat wciąż jest bezkonkurencyjna. Dość jednak tego biadolenia, przyjrzyjmy się wreszcie najnowszemu dziełu sprokurowanemu przez New Model Army.
“From Here” na tle poprzednich dwóch albumów, jawi się jako ich logiczna kontynuacja. Nawet forma wydana – digibook – pozwala spleść ze sobą te albumy. Nie to jest jednak ważne, a sama zawartość muzyczna. Gdy zespół ujawnił pierwszy singiel, pomyślałem sobie, że przed laty mieli wiele lepszych strzałów w tej kategorii, ale postanowiłem nie nastawiać się negatywnie do tej płyty. Pierwsze odsłuchy wypadły bez tak zwanego efektu WOW, ale pomyślałem sobie, że może trzeba dać temu albumowi nieco więcej czasu. Co ciekawe utwór Never Arriving, który wytypowano na singla, w zestawieniu z resztą albumu wypadł nad wyraz dobrze. W dalszym ciągu twierdzę, że z roli jaką mu powierzono wywiązał się średnio, ale pozbawiony tego ciężaru i presji, ma w sobie na tyle dużo uroku, że zapisuję go do jasnych stron tego wydawnictwa. Gdyby to ode mnie zależało, skierowałbym do promocji dużo bardziej nośne Where I Am, które jako jedyne ma w sobie singlowy potencjał. Nie jest to co prawda ten poziom co dajmy na to 51st State czy Poison Street, ale i tak jest nieźle. W ogóle pierwsze trzy nagrania z tego albumu świetnie nastrajają na dalszą podróż. Justin Sullivan śpiewa tak jak zwykle, w sposób bardzo zaangażowany, ale też i uduchowiony. Słuchając tej płyty od razu wyczujesz, że masz do czynienia z muzyką, która ma w sobie głębię, nie jest sezonową wydmuszką, która zachwyca wyglądem, ale tak naprawdę nie ma nam nic do zaproponowania. Tutaj teksty nie służą wypełnianiu przestrzeni, ale są po to być coś słuchaczowi zakomunikować. Tak było kiedyś, tak jest też i teraz. New Model Army wciąż są tym samym zespołem, ale nie nagrywają takich samych płyt. Każda ma swój indiwidualny rys, który odróżnia ją od reszty. “From Here” kojarzy mi się z naturą, filozofią, melancholią, kosmosem i przemijaniem. Wszystie te elementy zawierają się w okładce, która w mojej opinii doskonale ilustruje zawartość albumu. Płyta z tego co zdążyłem się zorientować zbiera bardzo dobre recenzje. Co odważniejsi recenzenci przyrównują ją nawet do ich szczytowego osiągnięcia w postaci “Thunder And Consolation” (1989) [osobiście wolę bardziej jej starszą siostrę o imieniu “The Ghost Of Cain” (1986)], ale uważam, że są to opinie na wyrost. Mogę się zgodzić, że “From Here” jest albumem bardzo dobrym, ale do wybitności to mu jednak nieco brakuje. Tak jak nie mam większych zastrzeżeń do pierwszej połowy tejże płyty, tak wszystko to co po Where I Am, już nie wzbudza u mnie takiego entuzjazmu. Wygląda to tak jakby grupa wystrzelała się już ze swych najlepszych pomysłów, przez co nie starczyło naboi na spektakularny finał. Bywa i tak. Pocieszające jest to, że naprawdę niewiele zabrakło by stworzyć rzecz godną ich najwspanialszych dokonań. Jest to jednak dobry prognostyk na przyszłość, który wlewa w me serce optymizm i wiarę w to, że najlepsze być może dopiero przed nami.
New Model Army pchają swój wózek już od tak wielu lat, że aż dziw bierze, że nie opadli jeszcze z sił. Wytrwałość godna podziwu zważywszy na fakt, że nigdy nie przebili się do masowej świadomości. Wyrobili sobie jednak na tyle solidną pozycję, że ze świecą szukać osób, które powiedziałby coś złego na temat ich twórczości. Wiarygodność to chyba pierwsza rzecz, która przychodzi do głowy, gdy myśli się o tej grupie i z pewnością nie brak jej także na najnowszym albumie “From Here”. Życzyłbym każdemu by po czterdziestu latach działalności na scenie był w takiej formie jak Justin Sullivan i mógł bez obaw spoglądać w lustro. New Model Army wciąż stoją na straży swych zasad i niezmiennie od wielu lat starają się być dla słuchaczy takim moralnym kompasem. Czasy się zmieniają, rządy upadają, a oni niczym latarnia morska wciąż trwają i wskazują kierunek wszystkim tym, którzy zbłądzili w zbyt gęstej mgle. Choćby za to należy im się dozgonny szacunek i wieczna chwała.