Często słyszy się o coldwave, dark wave, czy new wave, ale etykietka “black wave” nie jest zbyt często spotykana – a tak właśnie swoją muzykę określa założony dziewięć lat temu w Memphis zespół Lost Sounds. Jak się okazuje, black wave to nic innowacyjnego – połączenie syntezatorów z garażowymi riffami, ale w wykonaniu amerykańskiego tria wypada to przyzwoicie.
Album “Lost Sounds” nie należy do najłatwiejszych. Tempo utworów jest momentami zabójcze, pojawia się sporo wrzasków i krzyku, a gęsta warstwa instrumentalna z pewnością przytłoczyłaby niewprawione ucho. Całość łagodzą elektroniczne wstawki, które wprowadzają w nagrania trochę ładu i sprawiają, że kawałki są bardziej płynne. Cechą charakterystyczną krążka są świetne, szybkie riffy, jeszcze szybsza perkusja i – co zabrzmi paradoksalnie – rytmiczność. Pierwsze nagranie – “There’s Nothing” – wpada w ucho za sprawą ciekawego refrenu i pulsującej melodii. Zaczyna się przesterowanymi gitarami, po czym tempo co chwilę przyspiesza i zwalnia. W drugim utworze dochodzi do zmiany przy mikrofonie – wydawałoby się, że damski wokal trochę zmniejszy obroty, ale nic z tego, pod koniec nagrania zaczyna się naprawdę spore zamieszanie, któremu przewodzi bardzo dobra gitarowa solówka. Tytuł kolejnego kawałka mówi sam za siebie – “I Get Nervous” rozpoczyna wrzask, po którym następuje ciekawy, elektroniczny motyw. Zaskakujące jest nagłe przystopowanie w połowie pierwszej minuty, kiedy przez chwilę słychać tylko akustyki, które później w świetny sposób łączą się z nieźle dającą po uszach perkusją. Nie ukrywam, że “I Get Nervous” to mój faworyt na płycie – można odnieść wrażenie, że każdy z wykorzystanych motywów opowiada inną historię, która dziwnym trafem rewelacyjnie pasuje do pozostałych. “Clones Don’t Love”, czwarta pozycja na “Lost Sounds” jest chyba najlżejsza, chociaż trochę irytuje mnie maniera, z jaką wokalistka kończy refreny. Niby nic takiego, ale ja tam słyszę dziwny pisk, jakby pani wymuszała z siebie głos – może to efekt tego, że jestem zbyt wyczulona na niektóre dźwięki. Pozostałe kompozycje nie zawierają wyróżniających się rozwiązań, choć polecam posępny wstęp do “Your Looking Glass” i “We’re Just Living”, oparte na dusznawym klimacie.
Wydany cztery lata temu album niczym mnie nie zaskoczył, ale też niczym nie rozczarował. Jak dla mnie jest jednak zbyt głośny, a natłok przeróżnych dźwięków sprawia, że po przesłuchaniu płyty czuję się po prostu zmęczona. Fani szybkiego i głośnego grania będą w siódmym niebie, ale tym bardziej wrażliwym słuchaczom odradzam “Lost Sounds”.
Lost Sounds – “Lost Sounds” – In the Red 2004