Są zespoły, które już od pierwszych nagrań rozpędzają się jak motocykl. Zaledwie mamy kiełkujący zespół, a już jest to bardzo mocny debiut, który może spokojnie może konkurować z większymi nazwami.
Lubię albumy krótkie, ale gęste. Tu właśnie tak jest. Niecałe 18 minut muzyki, lecz dzieje się tu naprawdę sporo ciekawego. Co za swoją maską chowa ów tajemniczy Dominator?
Zespół pochodzi z Los Angeles. To już ich drugie wydawnictwo, po splicie z Making Out With Strangers. Już sama okładka tej epki zaintrygowała mnie, w tych ostrych barwach zieleni jest jakiś magnetyczny cios, bije po twarzy syntetycznym wizerunkiem. Surowość cybernetyki lat 80-tych i kolaż groźnych, anatomicznych wycinków. Taśma przyjemna w wyglądzie, zrobiona metodą d.i.y. – takie rzeczy uprawia się dzisiaj tylko maniaków kasetowego klimatu. Prawdziwym dopełnieniem całości jest oczywiście muzyka.
Wciskając „play” od razu rzuca nam się na ucho „Dominator”, który chyba z racji nazwy zespołu nie może być słabym utworem. Strzał z bicza, syntetyki, manekiny, elektronika i zawadiacki wokal w stylu Billy Idola przenosi nas do kina klasy B, alternatywnej rzeczywistości, śmietnikowego kiczu taniego horroru i sci-fi. Już pierwszy utwór daje nam wspomnienie takich klasyków kina jak „Klasa 1984”, „Ucieczka z Nowego Jorku”, „Mad Max” czy choćby „Toksyczny Mściciel”. W głowie mi świdrują soudtracki z filmów epoki vhs. O ile kiedyś lubiłem Sigue Sigue Sputnik, czy choćby Cassandra Complex, to były to twory bardziej muzyczne niż obrazowe i nie rejestrowałem tego w takich kategoriach jak muzykę, którą serwuje Dominator. Dużo tu miejsca na syntezatorowy zgrzyty, electro-punkowy bit, punkowy zgiełk i taneczny pop. Reszty dopełnia wspomniana filmowa obrazowość. W tytułowym „Cold War” fajnie kręci gitarowy riff, pachnący tandetą glam/hard rocka, pobrzmiewają echa mocniejszych kompozycji The Cult, lecz atakują wciąż elektroniczne przeszkadzajki. Muzykanci nie zwalniają tempa, dalej electro-punkowa maszyna mrozi organy. W kojnych utworach jest chwila refleksji, gdzie kłania się ładnym gestem new romantic. Po tym jednym oddechu zespół znowu rzuca nas w wir muzyki i uderza rytmem spod znaku Nitzer Ebb, choć oczywiście dużo tutaj ich własnego sosu, pojawiają się też wokalne niespodzianki. Ostatni „No Heroes” wierci się deathrockową gitarą, tylko podkreśla całość repertuaru. Post-apokaliptyczny klimat podkreślają zimne klawisze Korga, basowy puls. Podobnie jak u kultowego Belfegore, mamy tu parkietowy hit, który pulsuje z kulminacjami i łatwo porywa.
Po przesłuchaniu, to wszystko mi każe myśleć, co tutaj się wyprawia? Zespół, który nie chce wpiąć się w żaden gatunek, z cynizmem żongluje stylami i wywraca je do góry nogami, wysysa esencję z soundtracków z tanich obrazów lat 80-tych i pompuje ją do serc rockowych klasyków? To hołd dla śmietnika popkultury, mutant sounds, garażowej stylistyki połączony z prężną efektownością superbohatera z komiksowego uniwersum. Bardzo mi się te nonszalanckie rozpychanie łokciami podoba, gdyż może ta bezczelność w rozbijaniu gatunków jest pewnym argumentem. Mamy po prostu świetnie opowiedzianą historię zapisaną w 5 utworach, gdzie nie ma chwili nudy. Ta różnorodność da jeszcze sporo satysfakcji. Też po cichu podejrzewam, że w tworzeniu muzyki nie są pierwszakami, bo ich dźwięki mają ten sprecyzowany, konkretny szlif bez cienia przypadku.
Czuć, że Dominator tworzenie hitów ma we krwi. Dobrze jest odnaleźć w gąszczu muzycznym perłę, która z dumą może stać na półce, a tą można nabyć z ich bandcampa za jedyne 8$. Zdecydowanie polecam.
Dominator – Cold War EP (BRDR – 2017)