Współczesny francuski deathrock – do niedawna jeśli ktoś wspominał ten termin, odnosił się głównie do dwóch kapel – Eat Your Make-Up i Deadchovsky. Każda z nich wydała dwie płyty, po czym obydwie się rozpadły. Przez długi czas nie widać było żadnych godnych następców – na gruzach Eat Your Make-Up powstali co prawda Chrysalis Morass, lecz przez długi czas było o nich cicho, i na ten moment wiadomo tylko o wstępnych przymiarkach na album w późnym 2010 roku. Ale, jako że rynek nie lubi próżni, doczekaliśmy się debiutu dwóch nowych zespołów – Castrati i Cemetary Girlz. Obecnie, z braku innych pretendentów, te dwie kapele siłą rzeczy są wizytówką francuskiej “sceny” deathrockowej – jak w tej roli radzi sobie Castrati – poniżej…
Załoga z Lyonu nie sili się specjalnie na oryginalność, inspiracje czytelne są od pierwszych dźwięków – Christian Death, Cinema Strange, Eat Your Make-Up, Deadchovsky… Zespół w większości utworów lokuje się stylistycznie gdzieś pomiędzy melodyjnością EYMU a szaleństwami spod znaku Deadchovsky – nie mamy tu do czynienia z jakimś dużym kombinowaniem ze strukturą utworów, ale na szczęście daleko też jest od totalnej prostoty. Gitary brzmią tak jak powinny brzmieć w deathrockowym zespole, solidnie i z wykopem, spory akcent położony jest też na klawisze, które w sprawnie grają swoją rolę w kompozycjach; dużą zaletą zespołu jest słyszalne od pierwszych taktów totalnie luzackie podejście, bez sztucznego napinania się i epatowania deathrockową stylistyką na siłę. Słychać wyraźnie że zespół dobrze się bawi i że nagrywanie tej płyty sprawiało im frajdę. I choć daleko im do kombinowania w stylu Deadchovskiego, pewien duch jarmaczno-kabaretowego szaleństwa unosi się nad wszystkimi utworami; niemała w tym zasługa wokalisty Önuk’a, który dwoi się i troi, w każdym utworze poszukując innych metod ekspresji – od lekko bełkotliwego śpiewu, poprzez histeryczne wycieczki w wysokie rejestry, aż po quasi melorecytacyjne mamrotanie; nie wypada też nie wspomnieć o “głównej inspiracji” zespołu, którą jest… purpurowy kot z planety Wenus imieniem Pugsley, który, jak twierdzi wokalista, od początku do końca kierował procesem komponowania… Zasadniczo nie interesuje mnie czy i jakimi “wspomagaczami” raczą się muzycy, dopóki efekt jest sensowny – a w przypadku Castrati jak najbardziej przypadł mi on do gustu. Odnośnie minusów – pewne zastrzeżenia budzi we mnie brzmienie perkusji, w niektórych kawałkach bardzo mechaniczne, częściowo jest to pewnie wynik ograniczonego budżetu (co uwidacznia się też w formie wydania płyty – w kartoniku), częściowo może też takie było założenie zespołu i ich producenta (JF, notabene ex-EYMU, obecnie Chrysalis Morass); w każdym razie mnie średnio to przekonuje.
“Let The Cat Out Of The [Plastic] Bag” to płyta której powinno się słuchać w całości, brak tu jakichś oczywistych “hitów” czy kawałków które szczególnie wbijają się w pamięć; tym niemniej słucham tej płyty już od jakiegoś czasu i nie odczuwam znużenia dźwiękami serwowanymi przez Castrati – sprawnie, z luzem i do przodu, czyli tak jak powinno być. Pozostaje liczyć że zespół nie spocznie na laurach i w miarę niedługo zaproponuje nam coś nowego.
Castrati – “Let The Cat Out Of The [Plastic] Bag” – Alone Prod. 2009